Przemyślenia bloggera #2

Hejołł ;-)
Wracam po tygodniu wakacji, pełen radości, optymizmu i jak zwykle wielkich planów na przyszłość ;-)
Postanowiłem zacząć luźniej, bo od kilku krótkich przemyśleń dot. Otaczającego nas świata ;-)

Pierwszy temat który chciałbym poruszyć w moich przemyśleniach to moja opinia na temat poradników pozytywnego myślenia, wszystkich youtube'owych pocieszycieli i całej literatury motywacyjnej. To tak... Na samym wstępie muszę powiedzieć wam moi drodzy czytelnicy, że sam kiedyś byłem bardzo, bardzo zafascynowany wszystkimi tego typu poradnikami. Sam zawsze chciałem pomagać ludziom z problemami i poniekąd moj blog jest w niektórych miejscach takim poradnikiem. Ale zapytacie zapewne, czemu blogger bierze się za ten temat. Czemu chcę bawić się w opiniowanie tego. Chcę, bo mam średnio fajne odczucia, a tak całkiem szczerze, to po prostu jestem zmasakrowany, tak, zmasakrowany tym jak łatwo ludziom można coś wmawiać.  Wystarczy, że taki youtuber zacznie mówić o tym jak to strasznie dobrz rozumie taką osobę i zacznie rzucać w filmie, masą takich prostych zasad, które mają pomóc osobom samotnym, z objawami depresji czy nieśmiałym.
Ja sam nie byłem w takiej sytuacji, ale znam takie osoby i wiem że nie ma nic gorszego, niż wmawianie jakichś zasad które mają pomóc, jak po dotknięciu czarodziejskiej różdżki. A co mnie w tym denerwuje, ano to że ci twórcy, producenci (bo pisarzami tych ludzi nie nazwię) książek, poradników, są nastawieni na żerowanie na łatwowierności ludzi chorych, czy po prostu zdesperowanych. To jest tak, jak okradanie ludzi zbierających pieniądze na akcję charytatywną, bo okradasz wtedy też ludzi chorych i bezbronnych. Ale żebyście mnie źle nie zrozumieli, nie jestem przeciwny takiemu typowi literatury, bo ona potrafi pomagać ludziom. Ale tylko wtedy gdy jest to literatura fachowa, pisana przez specjalistów tej tematyki, albo pisana prosto z serca przez osobę która przeżyła coś podobnego. Taką książką, która mi bardzo, bardzo zaimponowała w tej materii, była książka "Bóg nigdy nie mruga" i "Jesteś cudem". Brett Regina nie daje w nich jakby się na pierwszy rzut oka wydawało, łatwych do zrozumienia odpowiedzi w swoich poradach. Bo w "Bóg nigdy nie mruga" podpina wszystko pod opatrzność Bożą. To paradoksalnie nie jest najłatwiejsza odpowiedź, ta odpowiedź jest trudna, wymaga w wielu sprawach zaprzeczenia samemu sobie, logice ludzkiej. Sam wielokrotnie byłem w sytuacji gdy logika podpowiadała, że coś jest niedorzeczne a Bóg kierował moje życie na te właśnie niedorzeczne tory. Tak poznałem moją dziewczynę. Właśnie, przez kompletną niedorzeczność i całkowity brak jakiejkolwiek logiki, jestem najszczęśliwszym mężczyzną na ziemi. Dlatego właśnie, że On nigdy nie mruga.
W mojej pozytywnej ocenie tej książki, jest jeszcze jedna rzecz za którą lubię ją, tą rzeczą, aspektem jest jej autentyczność. Autorka nie miała prostej historii życia, nie jest taśmowym producentem łatwych rad dla ograniczonych, ta kobieta była chora na raka, miała ogrom życiowych kłopotów, a potrafiła przyjąć wszystko i cieszyć się każdą sekundą którą daje jej Bóg. Dlatego pewnie aż tak strasznie lubię jej książki. Dlatego też życzę, aby każdy z całej masy banalnych propagatorów filozofii uśmiechu, albo po prostu producentów quasi poradników pozytywnego myślenia, wzięli lekcję od Brett Reginy i byli po prostu autentyczni.

Kolejny aspekt który chcę poddać rozważaniom to rzecz związana bardzo mocno z moim ostatnim i największym nałogiem czyli bieganiem. Jeśli biegacie to zapewne wiecie, a jeśli nawet nie to możecie się domyśleć że istnieje podczas biegu taki moment kiedy siadają ci nogi, nie możesz oddychać, a jedyne co widzisz to czarna plama. Po takim wysiłku gdy już osiągniesz swój cel, mimo tego zmęczenia, mimo fizycznego bólu i mimo tego wszystkiego co przetrwałeś jesteś po prostu mega szczęśliwy. Czujesz wtedy że to co osiągnąłeś, osiągnąłeś nie dzięki temu że ktoś ci pomagał, nie dzięki wspomaganiu, oszukiwaniu ale tylko dzięki swojek ciężkiej pracy. Mówię o tym dlatego żeby zacząć temat bycia fair, nie chodzi tylko o sport ale o całe otaczające nas życie. Czy chociaż raz nie spotkaliście się z tym że coś o co walczycie przez ogrom czasu, walczycie z ogromnym zacięciem, ktoś inny dostaje ot tak bez żadnego problemu, bez grama starania. Wiem, tak wygląda życie,  przepełnione niesprawiedliwością, fałszem i ogromem złych emocji. Jednakże wtedy, kiedy zdobędziecie ten sukces, pomimo waszej ciężkiej drogi do tego sukcesu i zmęczenia, czujecie coś czego ci którzy, o niebo prostszą drogą go osiągnęli nigdy nie poczują. Czyli tej niesamowitej radości z pokonywania samego siebie. Więc, jeśli będziecie sami w takiej sytuacji, pamiętajcie sukces zdobyty nie fair nie da ci nigdy tej radości co sukces zdobyty po tak ciężkiej batalii.

Ostatnia rzecz o której powiem, to znowu powrót do przeszłości. Dziś, wracamy do początków lat 2000 i kupujemy paczkę cheetosów ketchupowych (najlepszy smak ever) i niecierpliwie grzebiemy ręką w paczce, w poszukiwaniu tego co najważniejsze w zakupie chrupków, czyli tazosy ;-)
Tazosy to potoczna nazwa znajdziek w chrupkach, głównie cheetosach. Miały okrągły kształt, były zazwyczaj z plastiku, chodź metalowe i papierowe też się zdarzały. Te które najbardziej zapadły mi w pamięć to te z Pokemon. Doskonale pamiętam jak ze starszym bratem graliśmy na pokemony i podkradałem mu coraz to kolejne. Oczywiście robiłem to, ku jego wściekłości. Ale Tazosy to nie tylko pokemony, doskonale pamiętam znajdzki np. Z bajki Yu-Gee-Oh. Metalowe bardzo pożyteczne w walkach tazosy. A wracając do Pokemonów, to dzieki tazosom aż tak bardzo wielki jest nasz sentyment do tej bajki. Bo każdy kto był te 15 lat temu parolatkiem musi pamiętać to jak wspaniałe było uczucie gdy znaleźliśmy tazosa z rzadkim pokemonem, albo co więksi farciarze trafiali na tazosy z trenerami Pokemonów. W każdym bądź razie, tazosy dawały mega frajdę. Ale poza tazosami były też inne znajdźki, jak np. naklejki czy karty ;-). Pamiętam mistrzostwa świata w 2002 roku z dwóch powodów, po pierwsze, pierwszy raz wtedy zagrałem w FIFE, bodajże 2000 i wtedy zbierałem naklejki na plakat z cheetosów. Naklejki przedstawiały dwóch najlepszych piłkarzy danego uczestnika i mistrzostw, loga wszystkich uczestników i  prezentujące cechę wyróżniającą dane państwo. Do dziś pamiętam radość ze znalezionej naklejki Radka Kałużnego czy to jak udało mi się wymienić z kumplem powtórzoną naklejką Beckhama na poszukiwaną naklejkę loga włoskiej federacji piłkarskiej. To co wtedy sie działo bylo naprawdę niesamowite, potrafiliśmy się ekscytować nawet takimi głupptami jak plastikowe krążki w chrupkach. Ba, przez takie rzeczy potrafiliśmy nawet płakać, nawet nie wiecie jak bardzo bolało przegranie tazosów zbieranych kilkanaście tygodni. Życzę sobie i wam abyśmy częściwj potrafili cieszyć sie z takich drobiazgów, trzymajcie się ;-)

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Gdy ktoś pluje, nie mów że pada deszcz

Trochę historii :)

Nie bój się mówić kocham - czyli kilka słów o wyrażaniu uczuć